Translate this blog

niedziela, 26 października 2014

Zakończenie sezonu Youngtimer Warsaw

Impreza zaczęła się w sobotnie południe, tłumy waliły oglądać auta, a tych też było niemało. Pogoda dopisała, było co prawda zimno, ale nie padało i nie wiało zbyt mocno. Można było podziwiać rozmaite piękne auta, oraz kupić okolicznościowe plakaty i naklejki. Złombolowo zjawiło się w sumie 13 załóg, niestety nie wszystkie złombolotami...


Trochę fotek od różnych autorów, zebrane z Facebooka i nie tylko. Część fotek ma znaki wodne, jeśli ktoś rozpoznaje swoje zdjęcie i chce aby było podpisane jego nazwiskiem/nickiem - proszę o info.











































środa, 22 października 2014

Weneckie zwiedzanie

Wenecja była jednym z naszych przystanków w podróży i to chyba tym najbardziej zapamiętanym i urzekającym, mimo krótkiego pobytu w niej. Wracając ze Złombola mieliśmy zaplanowanych kilka miejsc do spokojnego odwiedzenia i Wenecja była naszym ostatnim przystankiem. Dojechaliśmy rano na camping w Lido di Jesolo, rozbiliśmy obóz na puściutkim polu namiotowym między drzewami i po odpoczynku ruszyliśmy do Wenecji. Pojechaliśmy oczywiście Żukiem i wstępnie planowaliśmy zostawić go na kontynencie, na jednym z wielu parkingów, ale docelowo wjechaliśmy jednak do samej Wenecji po jedynej, prowadzącej doń grobli.

Zaraz na jej końcu znajduje się całkiem sporo parkingów i bez problemu moglibyśmy zaparkować, gdyby nie to że Żuk jest zbyt wysoki dla większości parkingów. Swoją drogą naprawdę wkurzało mnie to, że więcej płaci się za wyższe auto na autostradach, czy też nie zadaszonych parkingach - przecież miejsca zajmuje tyle samo co niskie auto. No nic, trochę się pokręciliśmy po parkingach szukając tego dla kamperów, na cyplu Tronchetto. Znaki meldowały że takowy jest, ale wjazd ciężko było znaleźć. Okazało się ze trzeba przejechać przez parking dla autokarów. Cena też niska nie była - 21 Eur za nasz wóz. Jednak podróż tramwajem wodnym to 14 Eur za osobę w obie strony, co przy naszej piątce daje 70 Eur - opłacało się więc przyjechać autem i zapłacić za parking.


Oczywiście podczas parkowania odkrywamy innego Żuka - zaprzyjaźnionej ekipy Żul Panter. Szybki telefon, okazuje się że już powoli wracają do swojego bolidu i ruszają do Polski. Dali nam kilka cennych informacji i ruszyliśmy na podbój miasta.



Z parkingu trzeba przejść krótki kawałek do czegoś co zwie się People Mover. To duża kolejka linowa na estakadzie, jeżdżąca wahadłowo pomiędzy aż trzema przystankami. Koszt podróży to 1,3 Eur w jedną stronę i lądujemy na "początku" Wenecji - Piazzale Roma. Obok jest dworzec kolejowy i Wielki Kanał. Jak każdy szanujący się turysta, odczuliśmy nieprzepartą chęć dojścia na plac Świętego Marka. Złapałem gdzieś kawałek internetu (niestety w Wenecji nie ma darmowego, miejskiego, trzeba czyhać na knajpiane bez skomplikowanego logowania), pobrałem nawigację Google na wspomniany plac i spokojnie ruszyliśmy.


Szliśmy przez wiele mostków bo Wenecja to 117 wysepek, oglądaliśmy rozmaite kamieniczki, zachwycaliśmy się autentyzmem miejsca i jego wielowiekowym istnieniem. Historię można było po prostu dotknąć i pomacać. Zachwyceni, z bananami na ustach, w małym zaułku wytropiliśmy uroczą pizzerię. Być w takim miejscu i nie zjeść pizzy? To byłoby karygodne. Kazdy z nas zamówił pożądany placek ze stosownymi ingrediencjami i po kilkunastu minutach pałaszowaliśmy jak wściekli;-) Zasadniczo większość ekipy stwierdziła że to najlepsza pizza w życiu i ja też się z tym zgadzam. Połączenie smaku i miejsca spożywania zrobiło swoje (pizza naprawdę była pyszna i doskonale zrobiona).


Posileni i nasączeni (karafka dobrego wina do pizzy) ruszyliśmy dalej szukać placu. Szliśmy i szliśmy próbując nawigować za pomocą Google Maps, ale również kierując się drogowskazami, bowiem w wąziutkich weneckich uliczkach nawigacja ordynarnie zawodziła. Po prostu wysokie budynki blokowały stały odczyt pozycji z GPS. Często trzeba było się zatrzymać i poczekać aż telefon złapie sygnał.


Wszystkie chyba budynki w Wenecji mają na parterach sklepy z ogromnymi witrynami. Mimo wieczoru większość z nich była czynna i mogliśmy zachwycać się różnorodnością towarów, w tym słynnym weneckim szkłem. Niestety sporo w Wenecji blaszanych bud (podobne do polskich "szczęk" bazarowych) wypełnionych rozmaita tandetą od patrzenia na którą pękają gałki oczne. Na nasze szczęście budy się zamykały dość sprawnie, dzięki czemu oszczędzono nam tortur wizualnych.


Urzekające były też rozmaite knajpki, gdzie ludzie na stojąco sączyli wina i inne alkohole, spokojnie rozmawiając. Za miejsca siedzące w wielu lokalach się dopłaca. Taki lokalny koloryt. Zjeść i wypić w Wenecji można chyba wszystko - były chińskie restauracje, pizzerie, zwykłe kebaby i ekskluzywne restauracje dla bardziej majętnych.


Szliśmy i szliśmy, aż nagle doszliśmy - kolejny zakręt i wychodzimy na plac św. Marka. Szczęka opada! Po spacerze tymi wąziutkimi zaułkami - nagle taka wielka przestrzeń. Mnóstwo ludzi, grająca na żywo muzyka, setki stolików przy lokalach, do tego idealna pogoda i urzekający wieczorny czas - czego chcieć więcej? Miejsce po prostu fantastyczne i niesamowite. Czuliśmy się jak w bajce;-)


Powrót był mniej więcej analogiczny - szliśmy wąziutkimi uliczkami i delektowaliśmy się widokiem kamieniczek, chłonęliśmy wieczorną atmosferę miasta i zdecydowanie zalecamy udać się do Wenecji właśnie w porze popołudniowej, aby zobaczyć jak fajnie wygląda w świetle dziennym i sztucznym. Zresztą Wenecję trzeba sobie zaplanować na kilka dni - jedno popołudnie to za mało... Kiedyś to jeszcze nadrobimy.


Co wiemy na pewno? Na pewno warto do Wenecji pojechać. To niewątpliwe;-) Z naszego doświadczenia i rozmów ze znajomymi którzy w Wenecji byli - warto jechać we wrześniu (lub przed sezonem - okolice maja/czerwca). Jest mniejsze szaleństwo z racji braku dziatwy w wieku szkolnym, ponadto nie śmierdzi z kanałów (bo jest chłodniej), ceny też są nieco niższe. Wiemy też już że nie ma co kombinować z parkingami, tylko pchać się w miasto i spokojnie zapłacić - wyjdzie taniej niż transport kombinowany z tanim parkingiem na kontynencie. Opcjonalnie - niedrogi hostel w samej Wenecji i dojazd koleją z kontynentu.



Wenecję zapisujemy w naszej pamięci jako miejsce niezwykłe, do ponownego odwiedzenia i dogłębnego zbadania;-)


poniedziałek, 20 października 2014

Mnóstwo imprez;-)

Obrodziło imprezami okołomotoryzacyjnymi na ten weekend;) W najbliższą sobotę zakończenie sezonu spotkań Youngtimer Warsaw. Odbędzie się pod Stadionem Narodowym, na ul. Sokolej (o ile nie zwinie się cyrk który stoi od dwóch miesięcy na błoniach stadionu). Dla przypomnienia - tak było na otwarciu:



Le Żuk nie prezentował się jeszcze zbyt okazale, ale to się wszystko zmieniało w oczach;-) Dla tych co chcą wpaść na to spotkanie - info tutaj: https://www.facebook.com/events/773943969328513/?fref=ts. Będzie mnóstwo ciekawych aut i będzie na czym oko zawiesić...

Po oficjalnej części - Złombolowe maszyny jadą w okolice Mińska Mazowieckiego na imprezkę wspominkową. Nie będzie niestety tak ciepło jak w Hiszpanii, ale na pewno miło i sympatycznie. 
Szczegółowe informacje o wydarzeniu na Złombolowym forum - http://zlombol.pl/pl/forum-124/5-off-topic/13355-ognisko-zlombolowe-18-10-2014-okolice-warszawy.html - data w tytule jest błędna, nie przejmujcie się nią. 

W niedzielę zaś szykuje się tzw. gratogiełda. Będzie można kupić mnóstwo części i akcesoriów motoryzacyjnych do swoich ukochanych aut. Organizuje Rado z "Nie Sprzedam, Będę Robił". Szczegóły czasowo-lokalizacyjne tutaj: https://www.facebook.com/events/728425893860471/?fref=ts. Zdecydowanie warto wpaść i choćby tylko popatrzeć...

sobota, 18 października 2014

Obsługa codzienna auta

Wierni i uważni czytelnicy bloga pewnie pamiętają że o mały włos nie odpadło nam przednie koło podczas powrotu do kraju ze Złombola. Zaniedbaliśmy po prostu tzw. Obsługę Codzienną, czyli coś, co w autach z przed kilkudziesięciu lat było standardem i bezwzględną koniecznością. 

Na youtube znajduje się piękny, klasyczny wręcz film z instrukcją jak taką obsługę się wykonuje. Zatem dedykujemy go samym sobie, polecamy wszystkim Złombolowiczom i zapraszamy do oglądania;-) Niestety brak wersji HD...



Dzisiejsi kierowcy i ekolodzy zapewne dostaną zawału od niektórych rad zawartych w materiale, ale co tam;-) Nieco historii nie powinno zabić... 

środa, 15 października 2014

Nasza dzika kuchnia

W podróży, gdzie sami coś gotujemy, dużym problemem są brudne naczynia i sztućce. Człowiek przyzwyczajony w domu do bieżącej, ciepłej wody i niejednokrotnie zmywarki - zapomina że w terenie nie tak łatwo domyć to, co się ubrudziło. Na naszym Złombolowym wyjeździe byliśmy w pięć osób i radziliśmy sobie z tym problemem codziennie, bo produkowaliśmy całkiem sporo pożywienia;-)

Cały zestaw MealKit. Foto producenta.

Przede wszystkim zabraliśmy ze sobą zestawy MealKit ze szwedzkiej firmy LightMyFire, zamiast klasycznych talerzy. To uniwersalne zestawy dwóch "talerzy", dwóch szczelnych pojemników, deski do krojenia, składanego kubka oraz "łyżkonożowidelca" - czyli Sporka. Całość jest dość kompaktowa i bardzo praktyczna w użytkowaniu. Szwedzi kochają przedmioty piękne i funkcjonalne zarazem, a my kochamy szwedzkie wyroby;-) Sporków luzem wzięliśmy dodatkowo kilka sztuk, bo niestety czasem komuś może zdarzyć się złamanie (nam pękł jeden).

Głęboki "talerz" z MealKita i czerwony Spork.

Nawet najfajniejsze talerze trudno domyć po tłustym jedzeniu bez ciepłej wody, dlatego w naszych kuchennych skrzynkach mieliśmy spory zapas jednorazowych talerzyków i używaliśmy ich do wszelkich pysznych jajecznic na boczku, oraz innych "brudzących" potraw. Do szybkiego mycia sztućców (używaliśmy Sporków z zestawów MealKit) stosowaliśmy sprytny patent - atomizer jak do mycia szyb, z mieszanką wody i środka myjącego. Wystarczyło opryskać sztućce, opłukać  i wytrzeć do sucha papierowymi ręcznikami. Ręczniki papierowe na dużej rolce to konieczne wyposażenie - ratowały sytuację wiele razy;-) Ostatnim elementem były worki na śmieci o pojemności 60 litrów. To optymalna pojemność - ryzyko napakowania powyżej granicy wytrzymałości jest stosunkowo niewielkie;-) Worki mają też mnóstwo innych zastosowań - można zawinąć w nie brudne rzeczy, aby nie brudziły bagażnika, itp.

Co ciekawe - nawet na dość drogich campingach nie było ciepłej wody w miejscach gdzie przy umywalniach można było umyć naczynia. Natomiast raczej bez problemu ciepła woda do mycia naczyń była na campingach dwu i trzygwiazdkowych. Podobnie zresztą było z wodą do mycia samego siebie... Nauczka dla nas - celować w tańsze campingi z mniejsza ilością gwiazdek;-)

Kolejnym elementem naszej kuchni były dwie tanie patelnie z IKEA. Zaskakująco dobre i wytrzymałe jak na cenę - KAVALKAD za 25 zł;-) Jak stwierdziła Sylwia - lepiej się na nich smażyło niż na Tefalu;-) Patelnie kupiliśmy nowe, bowiem po raz pierwszy pojechaliśmy na wyjazd z kuchenką typu CampBistro - czyli płaską, jednopalnikową, z gustowną walizką. Mamy kilka małych kuchenek turystycznych, ale gotowanie na nich większych ilości jedzenia (dla pięciu osób) nie jest najprostsze z racji małej stabilności i niewielkiej średnicy płomienia. Dlatego właśnie zdecydowaliśmy się na zabranie dużej kuchenki i dużych garów.

O CampBistro słów kilka.

Nie wiem kto pierwszy wymyślił kuchenki tego typu, ale dostępne są w szerokim wyborze cenowym - najdroższy jest Campingaz (ok. 100 zł), w Juli są wersje tańsze (ok. 50 zł), a na Allegro spotkać można i po 25 zł chińskie wariacje na temat. Kuchenka ta występuje w dwóch wersjach i warto o tym wiedzieć przed zakupem. Pierwsza obsługuje tylko zasilanie z kartusza typu CP, a druga ma wejście na zwykłą butlę. Dla osób okazjonalnie korzystających na kilku wyjazdach w roku - wystarczy ta pierwsza. Jeśli jednak ktoś jeździ często i chce tanio mieć gaz - zdecydowanie opcja z wejściem na dużą butlę, trzeba tylko dokupić reduktor.

Gotowanie na CampBistro. To ta niebieska kuchenka;-)

CampBistro z kartuszem CP pracuje non stop przez około 70 minut. Cena jednego kartusza to ok. 15 zł za Campingaz, 11 zł za puszki z Juli i ok. 5 zł za puszki z Allegro. W każdej z nich jest izobutan, aczkolwiek niektórzy twierdzą że w tych najtańszych ma on dużo mniejszą kaloryczność niż w droższych. Skutkiem jest wolniejsze gotowanie, przy tym samym zużyciu gazu.

Warto kuchenkę uzupełnić o płytę grillową z Juli - kosztuje całe 25 zł i pozwala natychmiast rozpocząć grillowanie. Nie ma całego cyrku z rozkładaniem grilla, jego skręcaniem, rozpalaniem, a później sprzątaniem i składaniem. Płyta nie zajmuje miejsca w bagażu i pozwala grillować nawet tam gdzie to zabronione. Nie ma bowiem żadnego dymu i smrodu - czysta radość;-)


Aby oszczędzić nieco gazu w butlach CP - używaliśmy też czajnika survivalowego, o którym pisałem w jednym z poprzednich wpisów. Gorąca woda uzyskana w nim za darmo - służyła również do szybkiego zmywania patelni, garnków itp.

Zbiornik z wodą, o pojemności 20 litrów okazał się nieoceniony podczas podróży. Wyposażony w kran spustowy pozwalał nam wygodnie pobierać wodę (trzeba tylko było pamiętać o jej codziennym uzupełnianiu;-) do celów gospodarczych. Zakupiony za 30 zł na Allegro. Ilość wody była dobrze dobrana - nie odczuliśmy nigdy braku, w ciągu dnia zużywaliśmy ok. 4-8 litrów podczas podróży, a przy dzikim campingu (nie było jak uzupełnić w ciągu doby) wyszło ok. 16 litrów.

Technika pakowania i rozkładania

W Żuku, już po dwóch dniach wspólnej jazdy, udało się nam ustalić pewne zasady związane z pakowaniem auta. W dwóch składanych skrzynkach umieściliśmy wszystkie akcesoria okołokuchenne. W kolejnych dwóch - pożywienie, ale te wstawialiśmy na najwyższą półkę. Na najniższej półce w bagażniku umieszczaliśmy zestaw podstawowy. Po lewej znajdował się 20-to litrowy zbiornik z wodą pitną (z kranikiem). Na nim w czasie podróży jechała kuchenka CampBistro w walizce, obok zaś leżał składany stół, a na nim stały skrzynki z "kuchnią". Zatrzymywaliśmy się gdziekolwiek, gdzie było bezpiecznie i ładnie;-) W Pirenejach pitrasilismy szybki obiadek na wysokości nieco ponad 1000 m z widokiem na przepiękną dolinę. Przy autostradach rozkładaliśmy nasz bufet na parkingach.

Szybka kolacja na włoskiej autostradzie

Po zatrzymaniu się, szybko i sprawnie rozstawialiśmy sprzęt i braliśmy się za gotowanie jedzenia, albo tylko robienie kawy/herbaty i kanapek. Kuchenka lądowała na małym stoliczku, a duży służył dla nas. Nie byliśmy wcale jedynymi którzy tak robili, ale chyba wyjmowaliśmy do tego celu najwięcej sprzętu;-) Po zakończeniu operacji - zmywaliśmy i czyściliśmy sprzęt, studziliśmy kuchenkę i czajnik, szybkie pakowanie i jazda dalej. Operacja pakowania zabierała nam dosłownie kilka minut.

Całkiem przydatnym gadżetem były zakupione w Decathlonie składane krzesła - to te na powyższej fotce z napisami na plecach. Ok. 40 zł sztuka, bez podłokietników. Zajmują stosunkowo niewiele miejsca, składają się w słupek i mało ważą. Do tego są solidne, czego nie da się powiedzieć o podobnym modelu z podłokietnikami, dostępnym w zwykłych marketach za ok. 50 zł - te się ordynarnie prują i rozpadają dość szybko. Opcjonalnie można kupić z podłokietnikami, ale własnie w Decathlonie - są zdecydowanie solidniejsze od marketowego chłamu. Jednakże dla bardziej majętnego zaleciłbym zakup w specjalizowanym sklepie produktów np. Outwell - drogo, ale naprawdę niezniszczalne. Jeśli ktoś często wyjeżdża to po prostu warto.

Co się nie sprawdziło?

Stolik uniwersalny widoczny na zdjęciu powyżej okazał się niestety niewypałem. Kupiony jako używany, z Allegro za 100 zł, pozornie cały, ale niestety plastik z którego był wykonany zaczynał pękać ze starości szybko i sprawnie, był bowiem mocno już zmęczony i kruchy. Kupienie dobrego stolika turystycznego to jest spore wyzwanie. Ceny rzędu 500 zł wydają się absurdalne, ale brutalna rzeczywistość mówi - chcesz solidne i na lata? To płać. Podobny do tego ze zdjęcia, stolik ze zintegrowanymi siedziskami, wykonany z aluminium to ok. 550 zł. Można kupić stoliki nieco prostsze, bez zintegrowanych siedzisk, za ok. 200-300 zł, ale my zdecydowaliśmy się wydać raz a dobrze, tym bardziej że właśnie są wyprzedaże sprzętu turystycznego i można trafić za ok. 350 zł porządny mebel w przecenie.

Tandetna skrzynka po prawej. Przy okazji widać płytę grillową na kuchence.

Kolejną wtopą są składane skrzynki po kilkanaście złotych z marketu. Rozpadają się od samego stania i patrzenia na nie, ale kupiliśmy je ze względu na idealny prostopadłościan, bo wszelkie skrzynki nieskładane, z przeźroczystego plastiku są bardziej trapezowe - aby dało się je puste składać jedną w drugą. Niestety takie pojemniki powodują że pomiędzy nimi pozostaje mnóstwo pustej i niewykorzystanej przestrzeni, Na razie szukamy nowych, fajniejszych skrzynek, które będą solidne, przeźroczyste i prostopadłościenne.

Lodówka z której korzystaliśmy, widoczna na fotce powyżej, obok niebieskiego pojemnika, jest przedmiotem lekko spornym. Z jednej strony chłodziła nam jedzenie i piwo. Z drugiej zaś robiła to nie do końca tak jak byśmy oczekiwali. Dlatego nie jest jednoznaczną wtopą, bo sytuacja bez niej była by jeszcze gorsza, ale nie jest też znakomitym wyborem, choć jak na klasę cenową - sprawdziła się dobrze. Tutaj też już wiemy że trzeba pójść w bardziej wypasione rozwiązanie i niestety nie będzie ono tanie z racji nieubłaganych praw fizyki. 

Większość lodówek do powiedzmy 500 zł potrafi schłodzić o ok. 20 stopni w stosunku do temperatury otoczenia. Powyżej tej ceny zaczynają się lodówki do przyczep campingowych i camperów z opcją chłodzenia na gaz turystyczny i dopiero one potrafią solidnie schładzać. Najlepsze zaś to maszyny sprężarkowe, przy czym ceny zaczynają się od ok. 1500 zł. Za to wówczas można nawet zamrażać jedzenie, co w warunkach podróży nie jest bez znaczenia.

Podsumowanie

Wiemy już że potrzebujemy stolika, dobrej lodówki i pojemników na sprzęt. Dodałbym do tej listy jeszcze kilka drobiazgów których nie mieliśmy, a by się przydały. Po pierwsze na pewno fajna lampka, mocowana na magnes, z opcją łatwego skierowania jej w gary. Na pewno łatwiej by się nam gotowało po ciemku, aczkolwiek radziliśmy sobie za pomocą żarówy na kablu;-) 

Po drugie zwykła deska do krojenia - zabraliśmy tylko te małe, plastikowe z zestawów MealKit - są fajne, ale za małe;-( Po trzecie pojemnik na jedzenie, duży, o pojemności ok. 25 litrów, ale szczelnie zamykany. Trochę mrówki nam zwiedzały pożywienie tu i ówdzie;-)

W miarę wyjeżdżania na kolejne wypady - dobierzemy sobie sprzęt tak, aby było dobrze i wygodnie;-)

piątek, 10 października 2014

Saint-Tropez w pigułce

Miejscowość Saint-Tropez została rozsławiona na całym świecie dzięki słynnemu filmowi komediowemu "Żandarm z Saint-Tropez" z Louisem de Funes w roli głównej. Film powstał w 1964 roku i od tamtej pory małe miasteczko stało się sporym ośrodkiem turystycznym, niestety nie najtańszym. 


Saint-Tropez ma bardzo ciekawe położenie, ponieważ leży "plecami" do Morza Śródziemnego i znajduje się nad niedużą zatoką o tej samej nazwie - Saint-Tropez. Oczywiście niesie to ze sobą również pewne niedogodności - w tym bardzo utrudniony dojazd i wyjazd.

Remont w całej okazałości

Zajrzeliśmy do Saint-Tropez w czasie powrotu do Polski w ramach rajdu Złombol. Chcieliśmy koniecznie postawić naszego Żuka przed słynnym "komisariatem", ale niestety w dniu naszej wizyty budynek otoczono sporej wysokości parkanem i przystąpiono do jego remontu.  Udało nam się jednak na chwilę wcisnąć za ogrodzenie i zrobić fotkę naszej ekipy ze słynnym budynkiem w tle. Załogi które zaliczały Saint-Tropez w drodze do Hiszpanii - bez problemu podjeżdżały i robiły fotkę. Nadrobimy następnym razem foto z autkiem;-)


Budynek jest (a teraz to pewnie "był") w dość słabym stanie technicznym, stąd decyzja o remoncie. Co ciekawe - tam nie ma posterunku Żandarmerii, filmowcom ten budynek widocznie bardziej się podobał niż rzeczywisty (a może chodziło o niekrępowanie pracy żandarmom). Prawdziwy posterunek jest jakieś 500 metrów dalej, w centrum miasteczka. 

Prawdziwy budynek Żandarmerii w Saint-Tropez

Filmowy budynek jest w miarę ładnie utrzymany od przodu, bo tył szału nie robi. Miejmy nadzieję że remont będzie kompleksowy i spowoduje że obiekt wyładnieje. Popatrzcie sami na tył - co ciekawe to właśnie tył jest widoczny z mariny;-)


Przed budynkiem znajduje się murowany kiosk z pamiątkami. Nie ma to jak robić biznes na Żandarmie przez tyle lat;-)


Saint-Tropez to nie jest jakaś wielka metropolia. Raczej niewielka mieścina, położona wśród wzgórz, z trudnym dojazdem i wyjazdem, bo jest tylko jedna, zdaje się że wiecznie zakorkowana droga. Nie ma jak jej objechać, czy też ominąć w sensowny sposób. Tak więc pakując się tam na zwiedzanie - zarezerwujcie sobie dobrą godzinę na wyjazd z powrotem. Samo obejście miasteczka zajmuje może ze dwie godziny, ale sądzę że warto się wybrać. Sporo fajnej architektury śródziemnomorskiej, ładnie wypełniona marina, gdzie kosztowne jachty robią spore wrażenie. Uprzedzam że miasto jest po prostu drogie. Wszystko kosztuje więcej niż gdzie indziej, bo to ukochany kurort ludzi majętnych, a sześć tysięcy stałych mieszkańców musi zarobić na cały rok podczas sezonu. Prawie jak nad Bałtykiem;-)


Bardzo ciekawy jest budynek kapitanatu portu - kamienna elewacja przyciąga wzrok, a nietypowa forma zapada w pamięć.


Wjeżdżając do Saint-Tropez pamiętajcie o płatnym parkowaniu. Bez większego problemu udało nam się zaparkować dwa Żuki i Wartburga na zwykłych miejscach dla aut osobowych, parkowanie najtańsze nie było - 3 Eur za godzinkę. Nie wiem jednak jak to wygląda w sezonie - może być dużo ciężej. Parkingów generalnie było sporo, ale miejsca zajęte. 


Udało mi się spotkać w Saint-Tropez dwie sztuki Citroena Mehari - kultowe auto z Żandarma. Jedno w świetnym stanie, prowadził pan w swetrze, a druga maszyna stała "porzucona" na parkingu - pająki robiły w niej swoje sieci. 


Wyjeżdżając już z Saint-Tropez warto zatrzymać się po drugiej stronie zatoki, w okolicy St. Maxime i popatrzeć jak malowniczo wygląda słynne miasteczko...


Dla miłośników dogłębnego zwiedzania kilka informacji dodatkowych. W Saint-Tropez znajduje się Muzeum Motyli i zawiera ok. 26 000 obiektów do oglądania. Mieści się przy 9 rue Etienne Bemy i jest czynne cały rok. Drugim ciekawym obiektem jest Cytadela ze znajdującym się w środku Muzeum Marynarki Wojennej. Czynne codziennie z wyjątkiem wtorków. W miasteczku jest też cała masa rozmaitych galerii prezentujących rozmaitą sztukę, w cenach zazwyczaj z kosmosu;-)

Podsumowując - jeśli ktoś chce poczuć klimat bogactwa, szpanu, luzu, pochodzić uliczkami gdzie przemieszczali się Brigitte Bardot, Mick Jagger, Bruce Willis, George Cloney i Jack Nicholson - to nie da się lepiej trafić;-)

Ads