Translate this blog

niedziela, 28 czerwca 2015

A dlaczego nie?

Spotkałem się niedawno z kilkoma opiniami że ingerencja w życie wewnętrzne Żuka jakiej dokonałem w swoim egzemplarzu to gwałt, zbrodnia, przestępstwo i zasłużyłem na karę. Pewnie na klęczenie na grochu;-) Wszyscy głosiciele takich opinii mieli lat około 30-tu (lub nieco mniej) i nie wiedzieli o kilku istotnych sprawach. A może i wiedzieli, ale nie rozumieli. Dlatego dzisiaj będzie mała rozprawka na temat zabytków itp. 

Zaczniemy od strony unikatowości pojazdu. Otóż pojazd unikatowy to coś czego albo wyprodukowano niewiele, albo nawet jeśli dużo, to dawno temu i mało przetrwało. Takim unikatem będzie np. niemiecki U-boot z II wojny, bowiem mimo że zrobiono ich coś ponad tysiąc, to do dziś przetrwało pięć sztuk. Z czego zdaje się wszystkie pięć pocięto i podziurawiono, aby zwiedzającym było łatwiej wejść do środka.


Żuków zrobiono 587 818 sztuk, z czego sporą część wyeksportowano. Taki Żuk na obczyźnie to jest unikat, ale w Polsce nie i jeszcze długo nie. Allegro i OLX pełne są Żuków w różnym stanie, do wyboru i koloru. Nasz Żuk ma dopiero 17 lat i żaden z niego zabytek i unikat. Prawie nowe, ledwo dotarte auto;-) Dlatego można go przerobić jak się chce. 

Drugi powód przeróbki Żuka to jego marna konstrukcja. Kiepskie podwozie, upierdliwe w obsłudze, nietrwałe, wymagające smarowania i regulacji. Korzeniami sięgające lat 30-tych XX wieku. A dziś zostało jakieś 15 lat do stulecia wynalezienia tego mechanizmu! Do tego kiepskie silniki benzynowe, słabej jakości osprzęt, większość elementów nie spełnia żadnych dzisiejszych norm. Ludzie jednak twierdzą że trzeba zachować oryginał, bo oryginał to coś zacnego i warto go mieć. Owszem, w egzemplarzu unikalnym, z początku produkcji - zgoda. 


Mówi się że kiedyś takie auta jeździły i ludzie dawali radę. Zapomina się przy tym o kilku faktach i to jest trzeci powód właśnie - kierowca w fabryce dostawał swojego Żuka i ganiał nim po Polsce wzdłuż i wszerz. Fabryka produkowała dla państwowych firm, nie było konkurencji i lepszych rozwiązań technicznych. Nikogo nie interesowało że nie ma klimy, wspomagania, że konstrukcja antyczna, albo auto fabrycznie już niedomaga itp. Można było Żuka czy Nyski nienawidzić całym sercem, ale trzeba było do niej wsiąść i jechać bo firma każe. Kierowcy własnym sumptem kombinowali jak rozmaite niedoróbki tych aut samodzielnie poprawić. A jeśli jakiś ogrodnik czy rolnik miał swojego Żuka - to marzył o wsadzeniu mu diesla z Mercedesa, bo ropa nie była na kartki, była tania i dostępna zawsze, a do tego diesel pił mniej niż S-21.


Auto które ma jeździć daleko - musi zostać do takich zadań przystosowane. Czym innym jest trzymanie go w celu wyjazdu na spotkanie klasyków kilka razy do roku, a czym innym jego stała eksploatacja w pierwszej połowie XXI wieku. Trzeba umieć to rozróżnić i nie czepiać się kogoś kto zmodyfikował swoje auto.

Ludzie za komuny przerabiali i poprawiali te auta ile wlezie - jak tylko mieli pomysł i zdobyli gdzieś pożądane części (szrotów nie było) - montowali i udoskonalali swoje pojazdy. Dzisiejsi naśladowcy ograniczają się do zrobienia małego festynu z proporczyków i frędzelków w środku, no może jeszcze firaneczki dorzucą. Czasem naklejka CPN albo Pewex i napis Użytek Własny na drzwiach. Tak kiedyś zdobiono auta - taki był tuning wizualny;-) Dziś można zrobić sporo więcej i do tego łatwiej, stąd projekty gdzie pod maską Żuka ląduje silnik z Opla Omegi czy BMW. Wymienia się przednie zawieszenie na sztywną belkę, albo montuje mosty z UAZa, aby uzyskać napęd 4x4.

Gorąco popieram takie pomysły i przeróbki. Niemcy wyprodukowali Ogórka - przerabiany na całym świecie na tysiące sposobów.  Amerykanie mają swoje hotrody robione często na pięknych klasykach, których wyprodukowali miliony, lub przynajmniej setki tysięcy. My mamy naszego Żuka, bardzo wdzięczne auto, które aż prosi się o fantazyjne przeróbki z głową, póki Unia nie zakaże;-) Bawmy się nim więc ile wlezie.




czwartek, 18 czerwca 2015

Nowy darczyńca dla dzieci!

Jakieś 50 minut zajęło znalezienie nowego darczyńcy w miejsce jednego który w tym roku zrezygnował. Tak więc jak widać dla chcącego nic trudnego - trzeba tylko mieć rozpoznawalną markę;-) Tym razem na Żuku pojedzie logo warszawskiej przychodni weterynaryjnej Canito (www.canito.pl). To przychodnia gdzie "serwisujemy" nasze domowe zwierzaki;-) Zawsze sympatycznie, miło i sprawnie, do tego w dobrej cenie. A zwierzęta szczęśliwe. 


Tak więc Canito wesprze Złombol stosowną kwotą a my powieziemy ich logo w ramach Złombola, a potem do Albanii.

Jeśli ktoś jeszcze chciałby wesprzeć Złombol - zapraszamy do kontaktu.

UWAGA:
Dla wszystkich naszych znajomych, fanów i przyjaciół mamy dodatkową niespodziankę. Jeśli wybierzecie się do tej przychodni ze swoim zwierzaczkiem - na hasło "Grzmiący Rydwan" ceny spadną dla Was o 15% !!! Polecamy.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

II Rajd Żuka - 13.06.2015

W zeszłym roku taka zacna inicjatywa jak rajd aut dostawczych, pod nazwą Rajd Żuka strasznie nas ucieszył, ale okazało się że termin pokrywa się ze Złombolem. Nie dało się tego pogodzić, więc niestety nas nie było. W tym roku pilnowaliśmy orgów aby nie skrzyżowali terminów i dali radę;-) Zatem my nie mogliśmy odpuścić...

Mazowsze to region kraju gdzie wychowała się prawie cała nasza załoga. Wiemy że jest płaskie i nudne. Nic fajnego na nim nie ma. I dzięki Rajdowi Żuka zrozumieliśmy w jakim błędzie byliśmy. Znakomicie wybrana trasa i mnóstwo pięknych widoków - to powodowało, że rozglądaliśmy się wokół siebie jakbyśmy pierwszy raz własny kraj na oczy widzieli. Naprawdę niesamowite miejsca są raptem 30 km od centrum stolicy. 

Rajd zaczynał się w Karczewie (gdzie jego start podłączono pod Dni Karczewa), na rynku przed dużą remizą. Przybyły auta dostawcze (bo to dla nich taki rajd), reprezentacja Żuków była bardzo duża - na oko stanowiły jakieś 60-70% uczestników. Poza nimi pojedyncze Nysy, Tarpany, Polonezy. Trafił się też Chevrolet ElCamino, Volkswagen T2 i Ford Transit.


Auta zjeżdżały się już od godziny ósmej, mimo że do startu było sporo czasu. Tłumnie oglądali je mieszkańcy Karczewa, a było na co popatrzeć. Niektóre pojazdy zachowane w stanie "jak z fabryki" (taka maszyna wygrała nagrodę Burmistrza Karczewa w konkursie elegancji), inne z kolei jakby dopiero co z pola przyjechały.








Po nasyceniu oczu nadszedł moment startu. Załogi wywoływano przez megafon i wypuszczano co minutę. Każda miała dokładny itinerer strzałkowy, kartę odpowiedzi i zestaw pytań i fotek. Start odbył się bardzo sprawnie i bez większych opóźnień.



Ruszyliśmy i my i to dość szybko - dostaliśmy bowiem numer 28 - taki sam jak na Złombolu;-) Na 87 załóg to całkiem niski numer, a więc i start dość szybko. Trasa na początku wiodła przez boczne uliczki Karczewa, ale niebawem opuściliśmy to gościnne miasteczko i pojechaliśmy w okolice Otwocka.



Pierwszy etap trwał około trzech godzin. Na trasie były punkty PKP gdzie można było wykazać się znajomością polskich utworów muzycznych, zbadać opuszczony i zapomniany cmentarz żydowski, zwiedzić muzeum, itd. Po drodze należało też odpowiedzieć na kilka pytań i odszukać wskazane na zdjęciach punkty. Trasa kończyła się przy zajeździe, gdzie oddawaliśmy kartę odpowiedzi i pobieraliśmy zestaw na drugi (dłuższy nieco) etap. W zajeździe odpoczęliśmy, zjedliśmy i ruszyliśmy dalej.


Drugi etap był organizacyjnie identyczny, trasa z itinererem, pytaniami i zdjęciami. Kolejne malownicze widoki, wąskie polne drogi, sporo szutrów. Żuk doskonale radził sobie z takim terenem, w końcu stworzono go w czasach kiedy takie drogi były normą;-)


Koniec imprezy miał miejsce w ośrodku wypoczynkowym Rudka. Tam każdy uczestnik dostał kiełbaskę z grilla, napój i czas na odpoczynek. W tym czasie organizatorzy podliczyli punkty i przygotowali ogłoszenie wyników. Nic nie zdobyliśmy (nie liczyliśmy zresztą na to;-), ale za to doskonale się bawiliśmy. Za rok Rajd Żuka to pozycja obowiązkowa w naszym kalendarzu.


Ogromne podziękowania i szacunek dla organizatorów - wszystko było na medal. Uczestnikom, czyli naszym konkurentom, również dziękujemy za świetną zabawę.

Dla zainteresowanych nasz film z imprezy:


P.S. Wreszcie przetestowaliśmy prysznic. Woda zatankowana do pełna (zbiornik na dachu) dzień przed startem, miała więc czas na wstępne ogrzanie. Słońce w dniu rajdu smażyło bardzo konkretnie czego skutkiem była woda o temperaturze ok. 30 st. Celsjusza wieczorem po rajdzie. Kuciak się wykąpał i był bardzo zadowolony. Pozostał bardzo delikatny zapaszek ropy, ale tylko w wodzie. Po umyciu się w niej z mydłem - nie czuć już niczego. Okazuje się zatem że nie trzeba dorabiać grzania - samo słońce daje radę, a jedziemy w końcu na południe Europy...



piątek, 12 czerwca 2015

Pasmo nieustających sukcesów

Piątek przeznaczyłem tylko na drobne prace umilające życie, nie chciałem zaczynać nic poważnego przed jutrzejszym II Rajdem Żuka. Nie chciałem niespodzianki która mogła by uniemożliwić start. Dlatego skupiłem się na drobiazgach które mnie od dawna irytowały. 

Na pierwszy ogień poszła blacha na bagażniku dachowym. Niestety montując ją rok temu nie pomyślałem o gumowej izolacji akustycznej, przez co przy odsuniętym szyberdachu pojawiał się łoskot owej blachy uderzającej o rurki bagażnika. Dziś rozwierciłem wszystkie nity i zdjąłem blaszysko, a następnie pracowicie okleiłem taśmą 3M rurki bagażnika, oraz zastosowałem gumowe dystanse z kawałka rury. Następnie przynitowałem blachę na miejsce. Testy drogowe wykazały że był to doskonały ruch - jest cisza, można jechać z otwartym szybrem. 

Widać dystanse z gumowego węża

Kilka razy już pisałem po co jest ta blacha, ale napiszę raz jeszcze - ma ona dwa zadania - po pierwsze pozwala zostawiać auto z otwartym dachem, co znacząco ogranicza temperaturę wewnątrz, oraz powoduje powstanie tzw. dachu tropikalnego. Promieniowanie słoneczne nie grilluje bowiem bezpośrednio dachu, tylko wytraca ciepło na owej blasze, zbiorniku na wodę i "trumnie" bagażowej. W aucie nie ma ani jednego wiatraczka wewnątrz, zazwyczaj jedziemy z lekko tylko uchylonymi oknami i to całkowicie wystarcza (z racji hałasu szyber dotychczas był zamknięty podczas jazdy). Samochód dzięki owemu dachowi, oraz porządnej izolacji termicznej ścian nagrzewa się tylko przez szyby. 

Posprzątałem nieco maszynę, umyłem box dachowy który musiałem zdemontować do walki z blachą. Skontrolowałem też korek spustowy oleju z którym walczyłem wczoraj i jest sukces - nie cieknie. Zatankowałem wodę do zbiorników, paliwo do baku i maszyna na jutro gotowa. 

W poniedziałek nie planuję niczego, ale od wtorku ruszamy z kopyta - pompa hamulcowa i montaż drugiego zbiornika. Będzie roboty...



czwartek, 11 czerwca 2015

Pierwszy krok zrobiony

Dzisiaj nareszcie rozpocząłem tegoroczne prace. Przygotowałem zestaw akcesoriów i narzędzi, przebrałem się i zaatakowałem znienacka;-) Na pierwszy ogień poszła wymiana uszkodzonych w ubiegłym roku szpilek w przednim prawym kole. Zostały one "obrobione" podczas powrotu ze Złombola, kiedy to poluzowały się nakrętki i przez 100 km nie byliśmy w stanie ustalić co jest przyczyną drgań które zaczynały się nasilać. Teraz jesteśmy bogatsi w wiedzę i wiemy że trzeba w przypadku pojawienia się jakichkolwiek wibracji i drgań - najpierw sprawdzić dokręcenie wszystkich kół, a dopiero potem szukać dalej. 

Info dla osób które spotka podobna przygoda i zostaną wyklepane nakrętki koła i otwory w feldze - należy z pozostałych kół zdjąć po jednej sprawnej nakrętce (jeśli problem dotyczy koła przedniego to z tylnych zdejmujemy po dwie, a z drugiego przedniego jedną) i zastąpić je uszkodzonymi, a te dobre zakładamy na koło które się poluzowało i solidnie dokręcamy. Szczególnie kiedy widzimy że uszkodzeniu uległ tylko gwint, a reszta szpilki jest cała i zdrowa.




Zdjąłem koło, odkręciłem cały zacisk hamulcowy (dwie śruby), odkręciłem też pięć śrub łączących tarczę hamulcową z piastą, wyjąłem zawleczkę nakrętki piasty i odkręciłem całą piastę od auta. Następnie za pomocą impulsatora kinetycznego delikatnie rozdzieliłem tarczę od piasty. Ważne aby nie próbować robić tego na prasie - bo tarcza może pęknąć. Trzeba tak sprytnie puknąć młotkiem w piastę aby ten zespół rozłączyć. 



Kolejny krok to usunięcie starych szpilek. Tutaj nieocenione jest imadło - rozsuwamy szczęki aby wygodnie oparła się piasta i solidnych rozmiarów młotkiem walimy w szpilkę aż wyskoczy. Czynność powtarzamy dla pozostałych. Osadzenie nowych szpilek jest zasadniczo analogiczne - po prostu je wbijamy w piastę, tym razem waląc w ich łby. Zwrócić trzeba tylko uwagę na specjalne ścięcie części łba, ale to sami zrozumiecie jak ustawić szpilkę poprawnie. Ja mając prasę - wprasowałem nowe szpilki zamiast wbijania.


Potem już z górki - skręciłem tarczę z piastą, nasunąłem piastę na oś, wstępnie zakręciłem nakrętkę na osi. Przykręciłem zacisk hamulcowy (solidnie!) i założyłem koło. Koło przykręciłem nowymi nakrętkami z wyczuciem i przystąpiłem do finalnej regulacji luzu łożyskowego. Dokręciłem kluczem nasadowym 36mm dość solidnie nakrętkę, koło przestało się lekko obracać. Minimalnie poluzowałem nakrętkę aby koło mogło się swobodnie obrócić. Chwyciłem za koło i starałem się wyczuć luz (z założonym kołem jest łatwiej bo jest większa masa i dźwignia). Luz powinien być minimalny, ale musi być obecny - inaczej padnie łożysko. Po regulacji założyłem zawleczkę. Jeśli otwór jest zasłonięty przez koronkę nakrętki - to luzujemy ją minimalnie i zakładamy zawleczkę. Potem wbiłem delikatnie miskę osłaniającą nakrętkę, opuściłem auto i dokręciłem koło.


Kolejnym krokiem do zrealizowania na dziś było usunięcie wycieku oleju z silnika. Podejrzewałem że to uszczelka miski olejowej, ale winna była uszczelka korka spustowego. Spuściłem olej, wytarłem i obejrzałem gniazdo korka i niestety poczułem że zaraz będzie wesoło. Okazało się że część gwintu wyszła razem z korkiem. Niestety to bardzo duży korek z niestandardowym gwintem i nie dysponowałem tzw. helicoilem w tym rozmiarze aby go naprawić. Pozostało zatem przegwintowanie na inny rozmiar. Na fotce widzicie po lewej oryginalny korek a po prawej ten który planowałem założyć. 


Nowy jest minimalnie szerszy, dzięki czemu zmiana gwintu była możliwa. Aby jednak tak się stało - potrzebny był jeszcze gwintownik. Całe szczęście - był w warsztacie odpowiedni. Trochę stresu i mała nerwówka, ale udało się nagwintować i nowy korek pasuje. Przez chwilę oczyma wyobraźni widziałem jak nie jedziemy na Rajd Żuka w sobotę. No bo czym zastąpić najważniejszą śrubkę w silniku? W akcie desperacji pewnie dorobiłbym korek z dębu;-) Olej by go sam doszczelnił;-) Tym niemniej - jeśli ktoś ma patent na szybkie zastąpienie korka spustowego czymś co pewnie i solidnie będzie się trzymać - poproszę o info w komentarzu - może się komuś to przydać w przyszłości (oby nie mi;-)


Zalałem olejem silnik, posprzątałem i wykonałem małą jazdę próbną. Wydaje się że jest ok, w każdym razie Rajd Żuka jest niezagrożony;-)



W międzyczasie zainstalowałem w kabinie dwa haczyki na ubrania, bo bardzo mi ich brakowało. Muszę jeszcze zmierzyć okna i dokupić rolety przeciwsłoneczne - mimo przyciemnionych szyb będą przydatne z tyłu auta. 

Plan na jutro - odszukać to coś co od pewnego czasu metalicznie rezonuje, oraz chyba odnituję blachę na bagażniku i wykonam gumowe dystanse pomiędzy nią a bagażnikiem, bo niestety też pojawiają się irytujące rezonanse. Zaś po Rajdzie - zaczynam grubsze prace - przeniesienie wydechu i montaż drugiego zbiornika paliwa. Wychodzi na to że zdążę bez problemu ze wszystkim...






środa, 10 czerwca 2015

No to zaczynamy;-)

Do Złombola 65 dni. Czyli tyle co nic. Plan zaś ambitny, ale już widać że nierealny;-( Najważniejsze do zrobienia zatem po okrojeniu:
  1. Wymiana szpilek i nakrętek w przednim prawym kole
  2. Naprawa pompy hamulcowej (lub wymiana)
  3. Wymiana puszek bezpieczników na UNI
  4. Montaż drugiego zbiornika paliwa i wlewu, oraz instalacji
  5. Przesunięcie wydechu na tył
  6. Uszczelnienie silnika
  7. Drobne zmiany w elektryce
I to z grubsza wszystko. Miały wejść dwa zbiorniki z Lublina co dałoby pojemność łączną na poziomie prawie 180 litrów, ale prawdopodobnie nie zmieszczą się, dlatego zdecydowałem się nie rzeźbić (bo czasu mało) tylko wstawić zbiornik Żukowy. W sumie uzyskam wówczas 110 litrów łącznej pojemności, plus 10l w kanistrach. Dopiero przy docelowej przebudowie maszyny być może zdecyduję się na większe zbiorniki. Prace nad wstawieniem drugiego baku i tak pochłoną sporo czasu, szczególnie dodanie wlewu skomplikuje sytuację (spawanie, cięcie, potem lakierowanie)

Punkt piąty jest wymuszony przez czwarty - bo tłumik zajmuje miejsce zbiornika, a poza tym irytowało mnie okopcanie tylnego lewego koła podczas jazdy. Teraz zrobi się  wydech do tyłu, z gustownie ukrytą końcówką skośną.

Ponadto buduje się kuchnia. Będzie ona wzorowana na projekcie Pana z filmiku poniżej:


Od mniej więcej trzeciej minuty widać prezentację kuchni. Nasza będzie nieco inna, ale główna idea zasadniczo identyczna;-) Film generalnie warto obejrzeć w całości, sporo ciekawych patentów.


W ramach ostatniego wyjazdu na Mazury dopracowaliśmy nasz daszek boczny. W zeszłym roku zupełnie się nie przydał, wszędzie na campingach był cień, ale w tym roku mamy nieco inny plan i sądzę że daszek będzie często dopięty do Żuka. Muszę tylko ponitować maszty na stałe i znaleźć im dogodne miejsce do transportu w całości - to znacząco ułatwi życie.

Zatem - do roboty...


niedziela, 7 czerwca 2015

Le Żuk na Mazurach

Mazury to region kraju który odwiedziłem dosłownie raz w życiu i było to 30 lat temu z okładem. Jakoś zawsze było mi tam nie po drodze (a blisko mam), nikogo z Mazur raczej nie znam, a na deser region kojarzył mi się z nudnym krajobrazem, czyli płasko i płaskie (z definicji)  jezioro od czasu do czasu. Pomysł pojechania narodził się spontanicznie, bo od wielu lat planowałem wizytę w Gierłoży, w Wilczym Szańcu, czyli słynnej polowej kwaterze Adolfa Hitlera i jego wiernych pachołków. 


Le Żuk zazwyczaj jest natychmiast gotowy do drogi, wystarczyło więc wrzucić do niego trochę piwa i jedzenia, oraz umyte naczynia i sztućce;-) Pojechaliśmy niepełnym składem Złombolowym, w sumie w trzy osoby. Pogoda dopisała perfekcyjnie - cały czas mieliśmy słońce i to słońce ciepłe. W Żuku tradycyjnie nie było gorąco z racji pełnej izolacji termicznej. 


Dojazd do Kętrzyna zajął 3 godziny z hakiem, nigdzie nam się bowiem nie spieszyło, a do przejechania raptem 250 km. Na miejscu, w Gierłoży, tuż przy Wilczym Szańcu znajduje się pole namiotowe. Wjazd na nie wiąże się z koniecznością zakupienia od razu biletów do zwiedzania obiektów wojskowych - koszt to 10 zł od osoby. Pole nie jest duże, ale ma przyłącza prądowe i wodne dla kilku kamperów. Na miejscu, w budynku hotelu i restauracji jest pełen węzeł sanitarny. Jako że dotarliśmy do celu pod wieczór - zajęliśmy się obozowaniem, zwiedzanie odkładając na rano, ale jeśli ktoś ma ochotę to może zwiedzać kiedy tylko sobie wymarzy. 

Noc nie była najcieplejsza, ale wyspaliśmy się fantastycznie w hamakach, tym razem doposażonych w ocieplacze. To jeszcze nie jest sezon na spanie bez nich;-) Po śniadaniu i zwinięciu obozu - udaliśmy się na oglądanie interesujących nas bunkrów. Wszystkie co do jednego zostały przez Niemców wysadzone, stąd nie da się ich "zwiedzić" kompleksowo. Tym niemniej warto zwrócić uwagę na budynek hotelu i restauracji - to jedyny duży obiekt oryginalny który ocalał i do tego nadal jest wykorzystywany. Bunkry robią wrażenie mimo zniszczenia, bowiem po pierwsze doskonale widać grubość ścian i stropów, oraz pręty zbrojeniowe, a po drugie świadomość że do ich zniszczenia zużywano ok. 8-10 ton trotylu (na jeden obiekt) działa na wyobraźnię. Obiekty tego typu są zasadniczo niezniszczalne przy ataku z zewnątrz, tak je bowiem skonstruowano, ale eksplozja dużej ilości materiałów wybuchowych wewnątrz - rozrywała je na kawałki (takie wieeelkie).


Zdjęć zrobiliśmy całkiem sporo, ale niestety aparat nie "widzi" tak jak ludzkie oko. Ciężko wyłapać na zdjęciu co jest fragmentem bunkra, a co kawałkiem przyrody. Dlatego raczej polecamy obejrzenie filmu który jest na końcu, a najbardziej zalecamy osobistą wizytę w tamtym rejonie;-)

Największym bunkrem był ten w którym mieszkał sam führer. Początkowo całą kwaterę budowano jako obiekt tymczasowy, bowiem niezwyciężona armia niemiecka miała wdzierać się w głąb Rosji nieustannie, aż do Kamczatki. Stąd zachodziła konieczność przenoszenia kwatery wraz z postępującym frontem. Jednak Stalin nie okazał zrozumienia dla tej strategii i powstrzymał atak, a następnie zaczął wypierać Niemców z terytorium Rosji. Dlatego też kwatera w Gierłoży została ufortyfikowana, a pierwotnie lekkie budynki drewniane - zamienione na murowane, oraz dodano bunkry które systematycznie wzmacniano.


Nieco zasmucił nas fakt że żadnego bunkra nie da się zwiedzić dogłębnie, dlatego też aby mieć pełnię doznań - ruszyliśmy do Mamerek. Tam znajdują się niemal identyczne obiekty, niezniszczone przez Niemców, bo opuścili je w pośpiechu i po prostu brakło czasu. W Mamerkach znajdowało się dowództwo Wehrmachtu, służył tam przez kilka lat pułkownik Claus von Stauffenberg znany z przeprowadzenia zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. 

Cała kwatera w Mamerkach z jednej strony nas rozczarowała - wstęp 15 zł od osoby i niestety bunkry wypełnione "rekonstrukcją" - czyli pozbierane stare polskie i radzieckie łącznice polowe, telefony, trochę innego badziewia, parę stołów i krzeseł, kilka manekinów w niemieckich mundurach i wielkie halo gotowe. Niestety bunkry nie są obecnie wentylowane, panuje w nich kosmiczna wilgotność i wszystko butwieje lub koroduje. Do tego kiepskie oświetlenie żeby tej ogólnej nędzy nie było widać. Szału nie ma, ale same obiekty militarne są bardzo ciekawe i dają doskonały pogląd na to jak wyglądał Wilczy Szaniec w czasach świetności. 

Następnym elementem do obejrzenia w Mamerkach jest "replika" U-boota. Słowo replika celowo wziąłem w cudzysłów. Niestety wygląda to żenująco słabo. Wykorzystano fragment podziemnego korytarza w jednym z budynków i wykonano tam coś co miało udawać niemiecki okręt podwodny. Jakość wykonania i użyte materiały - trzy z plusem. Plastikowe rurki hydrauliczne, styropian, koła pasowe od pralki automatycznej, polskie telefony polowe i trochę wydrukowanych plakatów to nie jest coś szałowego. Dzieciom może się podobać, niedoświadczonym dorosłym również. Komuś kto widział z bliska choćby czołg - raczej nie... O blaszanej atrapie kadłuba z kioskiem z litości nie wspomnę...

Szybko uciekliśmy z tego przybytku i ruszyliśmy w kilometrowy spacer aby odszukać w lesie pięć ciekawych bunkrów. Wszystkie zachowały się w nienaruszonym stanie (poza kradzieżą drzwi pancernych i wszelkich instalacji). Pamiętać trzeba że sztab zarówno tu w Mamerkach, jak i w Wilczym Szańcu nie pracował stale w bunkrach (umarliby na reumatyzm i klaustrofobię), do dyspozycji były bowiem wygodne drewniane (później murowane) budynki ze światłem dziennym i świeżym powietrzem. Bunkry stawiano obok na wypadek ataku lotniczego i w nich chronił się pracujący personel. 


Doznań militarystycznych mieliśmy już lekko dość, dlatego wybraliśmy się poszukać noclegu. Tutaj bardzo mile się zaskoczyliśmy - Camping nr 175 nad jeziorem Święcajty - cena to 10 zł od osoby, namiotu i auta - czyli razem pięć dych. Przyzwyczajeni do cen na zachodzie Europy spodziewaliśmy się wyższych cen. Camping nieco trącał PRL-em, ale malownicze położenie rekompensowało nam ten fakt. Zaliczyliśmy kolejną noc w hamakach, a od rana delektowaliśmy się widokiem jeziora i jachtów i motorówek na nim. 


Plan zakładał powolny powrót do Warszawy, z nakręceniem potrzebnych do filmu z wyjazdu przebitek. Dlatego też wypatrywaliśmy malowniczych dróg wśród pól, łąk i lasów, aby jak najlepiej pokazać piękno tego regionu. Przy okazji natknęliśmy się na wysadzony bunkier Himmlera - obiekt podobny do tych z Gierłoży i Mamerek.


Podsumowując naszą spontaniczną i niezbyt długą wyprawę - Mazury zdecydowanie na plus. Poza powierzchnią jezior - nie jest tam wcale płasko i nudno (jak na Mazowszu) tylko mile pagórkowato. Drogi wiją się między jeziorami, po groblach, mostkach, przez malownicze lasy i pola - jest po prostu pięknie i warto się wybrać!

Film który nakręciliśmy:

Ads