Translate this blog

środa, 2 września 2015

Złombol 2015 - relacja z całej wyprawy

Tegoroczny Złombol miał być dla naszej ekipy nieco innym wyzwaniem niż zeszłoroczny z kilku powodów. Po pierwsze wiedzieliśmy już jak to się odbywa, czego się spodziewać i jak dojechać do celu bez samodzielnie generowanych problemów, po drugie planowaliśmy znacznie dłuższą trasę niż wyznaczona przez orgów.  Ubiegłoroczne doświadczenie pozwalało nam pokusić się o zrobienie bardzo długiej trasy, na której chcieliśmy dużo zobaczyć (a właściwie to jak najwięcej;-). Plan zakładał przejechanie szesnastu krajów w szesnaście dni. Po kolei wyglądać miało to tak:

Czechy, Austria, Niemcy, Szwajcaria, Liechtenstein, Włochy, Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Albania, Macedonia, Bułgaria, Rumunia, Węgry, Słowacja.

Chwila przed startem

Przygotowania do wyprawy były proste, wiedzieliśmy co nam potrzebne, staraliśmy się wyeliminować błędy popełnione rok temu. Zmieniliśmy lodówkę na kompresorową, składane skrzynki na nieskładane (solidniejsze i lepsze), w Żuku pojawiły się haczyki na ubrania i stolik z przodu auta, a pod podłogą drugi zbiornik paliwa. To właściwie wszystko jeśli chodzi o wyposażenie;-)

Start z Warszawy do Katowic w dniu 14.08 wykonaliśmy z małym poślizgiem, ale zasadniczo był on wkalkulowany. Dojechaliśmy bez problemów w okolicy 19:00 i zarejestrowaliśmy się u organizatorów, z odbiorem naklejek. Spaliśmy w Chorzowie i rano w sobotę 15.08 stawiliśmy się na linii startu.


Ekscytacja nasza była nieco mniejsza niż rok temu, czuliśmy się starymi wyjadaczami, co nie znaczy że...
...nie narastało w nas napięcie. W końcu taki wyjazd to jedna wielka niewiadoma. Czas leciał w tym roku  szybko i o 12:00 wystartowaliśmy jako pierwszy Żuk w całym tegorocznym Złombolu.

Jezioro Bodeńskie

Plan na dzień pierwszy zakładał dotarcie do Wiednia, co całkiem sprawnie wykonaliśmy, ale oczywiście okazało się że na campingu brak wolnych miejsc, a dochodziła już 21:00. Chwila namysłu, analizy, badanie okolicy i okazuje się że zasadniczo nie ma szans na spanie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, a nie mieliśmy ochoty na spotkanie z austriacką policją za spanie na dziko. Austriacy to nie jest naród raczej przyjazny Polakom w starym aucie.

Camping w Bregenz

Szybka decyzja i zeszłorocznym zwyczajem decydujemy się na wykonanie skoku na kolejny camping. Trasa długa, bo ponad 620 km (drugi etap był najdłuższym w tegorocznej edycji), ale my lubimy jeździć w nocy, tym bardziej że całość miała odbyć się po niemieckich autostradach, a tam widoki raczej słabe. Dodatkowo w tym momencie skończyły się dla nas upały, które męczyły nas przez ostatnie trzy tygodnie przygotowań. W Niemczech zaczęło padać i stan ten trwał z przerwami przez kilka dni. Dzięki temu można było odetchnąć;-)

Liechtenstein - Vaduz 

Gdzieś w Liechtenstein 

Granica Szwajcarska

Rano, 16.08 (niedziela) tuż po 9:00 osiągnęliśmy Bregenz nad jeziorem Bodeńskim. Mieliśmy za sobą całonocną jazdę w deszczu i deszczyk na powitanie. Nie zraziło nas to bynajmniej. Trochę ochłody ma swoją wartość;-) Moczenie nóg w zadziwiająco ciepłym jeziorze Bodeńskim było bardzo miłym doznaniem. Rozłożyliśmy obóz i obserwowaliśmy całodzienne i „północne” zjeżdżanie się innych załóg, które trasę pokonywały w dzień. A tymczasem cały czas padało… Ci którzy dotarli późno nie mieli już szans na nocleg na campingu. Zatem nasz nocny skok był strzałem w dziesiątkę. Wieczorem bankiecik z ekipą Żukole i grzecznie poszliśmy spać około północy.

Gdzieś w Szwajcarii 

Gdzieś w Szwajcarii

Nasz plan zakładał w tym roku wczesne chodzenie spać i wczesne wstawanie. Z tym pierwszym bywał problem, ale pobudka była bezlitosna - o 6:30 wykręcane były korki z materacy. Dzięki tej metodzie udawało nam się wyruszać na kolejny etap o 8:30, dzięki czemu odpadało szukanie spania po nocy, kiedy wszystkie campy nabite są już na full i pozostaje spanie na dziko, co po ciemku nie jest najłatwiejsze do znalezienia.


Przełęcz Julier 

Przełęcz Julier 

Nadszedł poranek 17.08 – pobudka o 6:30, jedzenie i zwijanie obozu (niestety na mokro). Ruszyliśmy tuż po ósmej rano malowniczymi drogami Liechtensteinu i Szwajcarii do Włoch, gdzie mieliśmy spać na campingu w Domaso. Zaliczyliśmy zupełnie niechcący przełęcz Julier o wysokości 2200 m. npm. Tak po prostu poprowadziła nawigacja, która miała przykazane omijać płatne odcinki. Niechcący mieliśmy zaprawę przed Stelvio i zaliczyliśmy wysoką i malowniczą przełęcz. Na szczycie przełęczy cisza i spokój - Clarksson jej jeszcze nie zareklamował;-) Zjazd przepiękny, widoki nieziemskie. 




Jezioro Como

Po drodze jak zwykle nieśliśmy pomoc, co spowalniało nas nieco, przez co oczywiście główny camp był już zamknięty dla nowoprzybyłych, ale spaliśmy na zapasowym bez najmniejszego problemu.  Tutaj wykonaliśmy pierwszy serwis maszyny - wykasowaliśmy luz w przednim lewym kole, oraz zajrzeliśmy w kilka istotnych miejsc. Wieczorem tradycyjnie dołączyła do nas załoga Żukole i znowu nieco poimprezowaliśmy;-)

 Atak na Stelvio

Stelvio prawie zdobyte

Ostatni dzień Złombola – 18.08 – pobudka o 6:30, zwijamy się i ruszamy. Zdziwiło nas że sporo załóg wystartowało przed nami i to załogi które miały szybsze auta! Tego dnia do pokonania było tylko 150 km, ale ponad 45 km to Królowa Alp – czyli przełęcz Passo dello Stelvio gdzie znajdowała się tegoroczna, symboliczna meta Złombola. Droga jest fantastyczna, najeżona serpentynami, widoki są po prostu wspaniałe. Przez 22 kilometry trwa podjeżdża się pod górę, z wymagającymi technicznie serpentynami. Zaowocowało przygotowanie maszyny - Żuk rwał jak wściekły do wysokości ok. 2000 m npm, a potem niestety brak doładowania dał o sobie znać. Czarny dym, mało mocy to skutek rozrzedzonego już powietrza, w którym jest po prostu za mało tlenu. Jednakże uparcie drapał się pod górę, aż na sam szczyt. Przełęcz zdobyta!!!

Stelvio zdobyte!!! 

Zjazd ze Stelvio

Jeremy Clarksson rozreklamował tą przełęcz poprzez Top Gear, nazywając ją najpiękniejszą drogą Europy i przyznać trzeba że miał rację. Jest piękna i technicznie trudna. Wymaga umiejętności jazdy w górach, dobrej znajomości swojego pojazdu i hamowania silnikiem. Na szczęście Andoria to potężny kompresor - przy zjeździe praktycznie nie używaliśmy hamulców, silnik na dwójce załatwiał temat.

Meta w Prato allo Stelvio 

Ruszamy do Wenecji

Symboliczna meta tegorocznego Złombola okazała się dość chłodnym i zatłoczonym miejscem;-) Zjedliśmy wursty, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, pogadaliśmy z polskim kolarzem który przełęcz zdobył rowerem, pooglądaliśmy stragany i rozpoczęliśmy dłuuuuugi zjazd w dół, do Prato allo Stelvio na camping gdzie znajdowała się meta właściwa.

Na miejscu bylismy wczesnym popołudniem, złapaliśmy dużą i fajną parcelkę, którą sprawnie zastawiliśmy sprzętem obozowym rezerwując w ten sposób miejsce dla Żukoli (ci jak zwykle jechali w ogonie;-). Świeciło słoneczko, radośnie świętowaliśmy nasz sukces, kiedy to pogoda powróciła do zwyczaju zalania wszystkiego wodą. Znowu trzeba było rozwinąć daszek przeciwdeszczowy i przygotować się na stacjonarną imprezę w deszczu. Trwała ona dość długo, ale mogliśmy sobie na to pozwolić, bo następnego dnia później wstawaliśmy i ruszaliśmy w drogę do Wenecji. Tak więc świętowaliśmy sukces drogowy i zdobycie kolejnego dyplomu do powieszenia na ścianie.

W tym miejscu zakończył się dla nas etap Złombolowy i rozpoczęła nasza wyprawa.

Poranek nadszedł w miarę ciepły i suchy, spakowaliśmy się sprawnie i w okolicy 10 rano ruszyliśmy bocznymi drogami do Wenecji. Staraliśmy się tam gdzie się da unikać autostrad i delektować się widokami. I nie zawiedliśmy się. Dziesiątki malowniczych miasteczek, wiosek, gór, rzek, strumieni i wodospadów. Dopiero kiedy opuściliśmy włoski Tyrol Południowy zrobiło się płasko i przywitała nas Wenecja. Oczywiście deszczem.

Gdzieś w Wenecji

Gdzieś w Wenecji

Wieczorne zwiedzanie wypadło zatem z planu, rozłożyliśmy mokry obóz na campingu przy lotnisku Marco Polo, z którego jeden z naszych załogantów odlatywał rano do Niemiec na dwa dni. Za to z małym opóźnieniem przybyli Żukole i pod daszkiem przeciwdeszczowym bawiliśmy się całkiem fajnie.

Gdzieś w Wenecji

Gdzieś w Wenecji

Wenecki poranek - 20 sierpień - stan osobowy -1 bo Piotr już poleciał. Sprawdziliśmy prognozę - ma być słonecznie cały dzień. No to decyzja - jedziemy do Wenecji. Jako że camp miał dobę do 12, dogadaliśmy się że za 10 Eur możemy zostawić spakowane auta na wewnętrznym parkingu campingu pod opieką i za 3 Eur od osoby (w obie strony) pojechać do Wenecji autobusem (linia 19, dwa przystanki). Okazało się to idealnym rozwiązaniem (parking niestrzeżony w Wenecji to 27 Eur dla naszego auta, plus People Mover za chyba 1,5 Eur w jedną stronę od osoby).

Gdzieś w Wenecji 

Wenecja ponownie cudowna. Szybko i sprawnie zgubiliśmy się w niej, tym razem po drugiej stronie Grande Canale. W zeszłym roku ta zabawa bardzo nam się podobała. Błądziliśmy wąskimi uliczkami, unikając turystów, przez co widzieliśmy "tylną" część Wenecji. Obejrzeliśmy procedurę wywozu śmieci (bardzo ciekawa), znaleźliśmy przepiękne detale architektoniczne, oraz absolutnie urokliwe zaułki. Przy jednej z większych uliczek natrafiliśmy na Centrum Sztuki Współczesnej z niesamowitą wystawą i to za darmochę. Obeszliśmy całą, delektując się zarówno wystawą jak i samym budynkiem i widokami z jego okien. Poczuliśmy ducha Wenecji...

Gdzieś w Wenecji

Granica Słoweńska

Wszystko co dobre szybko się kończy. Każdy to wie. Wróciliśmy po Le Żuka i po pożegnaniu definitywnym z Żukolami - ruszyliśmy do Chorwacji przez Słowenię. Droga całkiem fajna, tyle że zaczęło oczywiście padać. W Słowenii krótka przerwa na tradycyjnego pieczonego w całości prosiaka (tu przez chwile nie padało), a następnie przekroczyliśmy granicę z Chorwacją.  Do deszczu dołączył wiatr i to bardzo silny. Jazda nadmorską magistralą stawała się momentami walką o utrzymanie auta na jezdni. Robiło się zresztą ciemno i postanowiliśmy poszukać noclegu, a następnego dnia nadrobić autostradą stracony czas (musieliśmy bezwzględnie dotrzeć do Dubrownika następnego dnia).

Gdzieś w Chorwacji 

Gdzieś w Chorwacji 

Wstał poranek 21.08 - chorwacki camping przypadkowo napotkany był niezłym ekstremum. Wiało tak że po raz pierwszy spaliśmy w hamakach huśtani całą noc. Ludzie z kamperów rano szukali swoich rzeczy po całym campingu. Namioty (bo jeden się suszył) kotwiczyliśmy śledziami i przywaliliśmy brzegi kamieniami, żeby nie odleciały.

Gdzieś w Chorwacji 

Gdzieś w Bośni

Zwinęliśmy obóz - tym razem wreszcie na sucho i autostradą pojechaliśmy w dół - na Dubrownik. Po drodze przekroczyliśmy jeszcze granicę z Bośnią i Hercegowiną, by po chwili wrócić do Chorwacji. Widoki z magistrali nadmorskiej naprawdę zapierały dech w piersiach. Tuż przed samym celem znaleźliśmy camp, wynajęliśmy parcelkę w gaju oliwnym rosnącym tam chyba od setek lat i zajęliśmy się odpoczynkiem. W nocy oczywiście deszcz, który perfekcyjnie zepsuł nam spanie w hamakach i zamienił ziemię w błoto;-) Nie chciało nam się rozpinać osłony przeciwdeszczowej to mieliśmy za swoje;-)

 Dubrownik

Dubrownik

Dzień następny wstał ponury, ale ok. 9:00 było całkiem już słonecznie. Niespiesznie zwijaliśmy obóz i szykowaliśmy się do wyjazdu na lotnisko za Dubrownikiem żeby odebrać Piotra. Przejazd na lotnisko bardzo urokliwy, pooglądaliśmy Dubrownik z góry z mocnym postanowieniem że zaraz tam wrócimy. Samolot wylądował o czasie (mamy nawet na filmie jak ląduje nad drogą dojazdową) i odebraliśmy naszego załoganta. Zawróciliśmy do Dubrownika, ale najpierw wjechaliśmy bardzo stromą drogą pod górną stację linowej kolejki dubrownickiej. Wjazd bardzo trudny, ale po Jolier i Stelvio nie robiło to już większego wrażenia;-)

Dubrownik

Niedaleko Dubrownika

Widok z góry był po prostu fantastyczny. Kolejkę odbudowano dopiero niedawno, została ona zniszczona podczas ostrzału Dubrownika w czasie "wojen jugosłowiańskich" w latach 90-tych XX wieku. Dubrownik z góry jest bardzo malowniczy, postanowiliśmy więc zjechać Żukiem na dół i zapoznać się z nim bliżej. Czasu mieliśmy mnóstwo, bo musieliśmy jeszcze tylko dojechać do Kotoru w Czarnogórze, a to raptem 2h jazdy. Okazało się jednak że parkowanie w Dubrowniku to coś niezwykle trudnego, więc po pewnym czasie zrezygnowaliśmy i ruszyliśmy do Kotoru, obiecując sobie że wrócimy kiedyś do Dubrownika. Pewnie w październiku, jak się turyści wyniosą;-)

Granica z Czarnogórą 

Prom w zatoce Kotorskiej

Na granicy Czarnogórskiej dało o sobie znać nasze szczęście. Potężny, ośmiokilometrowy korek oczekujących był w drugą stronę;-) My śmignęliśmy przez granicę jak łanie w góra kwadrans, spotykając przy okazji klubowiczów z Klubu Cytrynki;-) Od momentu wjazdu do Czarnogóry deszcz stał się tylko wspomnieniem.

1200 metrów nad zatoką Kotorską 

1200 metrów nad zatoką Kotorską


Objechaliśmy pół zatoki Kotorskiej, delektując się niesamowitymi widokami, kolorami i zapachami. Promem przepłynęliśmy na drugą stronę zatoki (chyba 4,5 Eur) i zgodnie z planem rozpoczęliśmy zdobywanie góry na której planowaliśmy spać. Wjechaliśmy autem do parku narodowego Lovcen, gdzie za 2 Euro od osoby można obozować gdzie się chce;-) Naszym celem był punkt widokowy nad Kotorem na wysokości 1200 metrów nad poziomem zatoki.

1200 metrów nad zatoką Kotorską

1200 metrów nad zatoką Kotorską


Udało nam się trafić na moment zachodu słońca, a następnie delektowaliśmy się widokiem nocnym, ogniami sztucznymi które były takie malutkie tam w oddali, widokiem statków pływających w zatoce, itd. Spaliśmy w hamakach, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Wczesna pobudka i patrzyliśmy jak Kotor się budzi, jak słońce powoli wypełnia uliczki światłem. Coś niewymownie pięknego. Na tym tarasie zjedliśmy śniadanie, czyli naszą nieśmiertelną jajecznicę na boczku, pyszne pomidory i inne cuda, patrząc na widok wart milion dolarów.


1200 metrów nad zatoką Kotorską


1200 metrów nad zatoką Kotorską

1200 metrów nad zatoką Kotorską

1200 metrów nad zatoką Kotorską

Ok. 11:00 wjechaliśmy jeszcze wyżej, do mauzoleum  Piotra II Petrowicia Niegosza, gdzie w momencie zaparkowania strzelił nam elastyczny przewód hamulcowy. Wymiana zajęła raptem z 10 minut razem z odpowietrzeniem, czym zasłużyliśmy na podziw pana z obsługi miniparkingu. Samo mauzoleum znajduje się czterysta parę schodów wyżej niż parking;-) W sumie trzeba wdrapać się na prawie 1700 m. npm.

Mauzoleum Niegosza

Zjechaliśmy do miasteczka Cetynia - dawnej stolicy Czarnogóry, gdzie degustowaliśmy lokalne frykasy, czyli po prostu zjedliśmy pyszny obiad w polecanej przez lokalną ludność knajpce. Było warto;-) Po posiłku i odpoczynku - zwiedziliśmy przepiękną Budvę, ale już za chwilę czekała nas jazda do Albanii - kraju który wzywał nas wręcz magnetycznie. Uprzedzano nas że tam mordują, gwałcą i okradają w dowolnej kolejności. Że nie wolno jeździć po ciemku, schylać się po mydło i co tam jeszcze człowiek wymyśli. Że na pewno złapiemy jakieś choroby, zeżrą nas bezpańskie psy  i porwie albańska mafia.  Mieliśmy to wszystko precyzyjnie gdzieś...

Budva

Granica albańska

Wjazd do Albanii nastąpił dokładnie po zmroku, jechaliśmy wąską, ruchliwą, pełną nieoświetlonych motorowerów drogą. Wszędzie leżały śmieci, wałęsały się psy, dzieci i mężczyźni. Do tego rozwalone zwierzę na połowie jezdni, koszmarny smród i dziury w jezdni. I to wcale nie jest żart. Z tym że po pierwsze - dało się spokojnie jechać, a po drugie - były to wioski albańskich Cyganów, którzy umiejętnościami robienia syfu wokół siebie przebijają swoich pobratymców z innych części świata o rząd wielkości...

Nocleg na albańskiej stacji

Po 20 kilometrach wszystko to zniknęło i pojawił się całkiem normalny kraj z autostradą. Z tym że nadal nie widzieliśmy nic poza obrębem świateł auta bo było już ciemno. Nawigacja zaprogramowana była na jazdę do wybrzeża, gdzie planowaliśmy dziki camping. Niestety droga jaką chciała nas poprowadzić robiła się coraz gorsza, lepszej za bardzo nie było, więc podjęliśmy decyzję o wycofaniu się do drogi głównej i szukaniu alternatywy dla noclegu na plaży. Tak też uczyniliśmy i ruszyliśmy w stronę Tirany. Po dosłownie kilku kilometrach spotkaliśmy na stacji benzynowej Żuka, z ekipą Bez_różnicy Złombol Team o których wiedzieliśmy że są gdzieś przed nami. No góra z górą...

Chłopaki ogarnęli już temat noclegu na stacji z panem z obsługi, więc podłączyliśmy się do nich i ustaliliśmy zasady na jakich możemy razem pojechać dalej. Wszystkim pasowało;-)

Tirana

Świt 24.08 obudził nas przyjemnym, ciepłym wiaterkiem i czystym niebem. Wreszcie zobaczyliśmy Albanię w całej okazałości i nie był to widok obrzydliwy, czy niesmaczny. Po prostu piękny, nieco chaotyczny, ale miły kraj. Pan z obsługi przyniósł nam świeżutkie winogrona i dał kładąc rękę na sercu. Zrewanżowaliśmy się drobnym upominkiem. Po chwili pani sprzątająca toalety podarowała nam w ten sam sposób pomidory i papryczki do śniadania. No raj po prostu.

Tuż przed dziewiątą ruszyliśmy do Tirany. Droga całkiem niezła, ruchliwa, milion stacji benzynowych i myjni samochodowych. Ruch chaotyczny, ale z jakimś ukrytym porządkiem. Odkryliśmy że jak auto jedzie na awaryjnych to oznacza że kierowca jest czymś zajęty i może być zdekoncentrowany - dlatego ostrzega o tym fakcie innych. A co w tym czasie robił? Czytał gazetę, pisał sms, gadał przez komórkę, zmieniał płytę itp. Pomysłowe;-)

Okolice Tirany

Wjazd do Tirany spowodował szybsze osiwienie u paru z nas. Ruch zgęstniał i stał się totalnie nieprzewidywalny dla nas, ale Albańczycy sobie świetnie radzili. Nasze Żuki jak się potem okazało nie były niczym dziwnym, podobno kiedyś w Albanii trochę ich jeździło i ludzie je poznawali i odnosili się z sympatią. Machano do nas, pozdrawiano, ustępowano miejsca. Wszystko to było szalenie miłe i czuliśmy się  bardzo bezpiecznie.

Okolice Tirany

Tiranę obejrzeliśmy nieco po łebkach, ale tak to jest jak się ma mało czasu a dużo jeszcze do przejechania. Zwiedziliśmy główny plac, zajrzeliśmy w zaułki bazarowe, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy w kierunku Ochrydu w Macedonii. Przejechaliśmy całkiem spory kawałek Albanii nowoczesnej, z autostradą, tunelami, jak również bokami przez wioski. Piszczącej biedy poza cygańskim wjazdem nie zaobserwowaliśmy. Za to mnóstwo serdeczności zwykłych ludzi. Do Albanii trzeba jeszcze wrócić, tak jak i w góry Czarnogóry.

Przejście graniczne z Macedonią jak zwykle szybko i sprawnie, aczkolwiek celnik podejrzewał ze robimy sobie z niego jaja i ukrytą kamerę - kiedy to pierwszy Żuk przejechał, a jakieś 5 minut później podjechał drugi. Niewprawne oko nie odróżniało ich po prostu od siebie - miały ten sam kolor, naklejki startowe i wesołą załogę;-)

Granica macedońska

Camping Rino 

Z granicy zjechaliśmy wyboistą drogą nad jezioro Ochrydzkie gdzie na świetnym campingu Rino - nad samym jeziorem, wynajęliśmy parcelkę. Właściciel okazał się miłośnikiem Polaków, był niezwykle elastyczny, abyśmy tylko dobrze się u niego czuli (5 Eur osoba, WiFi, prąd i kawa w cenie). Polecamy zdecydowanie. Wieczorem dołączył do nas Wartburg z załogą Apetyczni i od tego momentu mieliśmy już podróżować w trzy załogi. Byliśmy w najdalszym punkcie zaplanowanej podróży - teraz zaczynał się powrót do domu.

Camping Rino 

Na tym campingu zostaliśmy do popołudnia następnego dnia, podejmując decyzję że pomijamy zupełnie resztę Macedonii i całą Bułgarię, wykonując nocny skok, zależało nam bowiem na nadrobieniu jednego dnia. Ruszyliśmy więc po południu 25.08 do miejscowości Ochryd, trochę ją zbadaliśmy, napaśliśmy się jakąś lokalną pysznością w knajpce dla tubylców, przeszliśmy po bazarze i po 18:00 ruszyliśmy w drogę.

Ochryd

Ochryd - bazar

Ochryd

Ochryd

Nocna jazda przez Macedonię była prosta - większość trasy autostradą tanio płatną, reszta drogami lokalnymi o nienajgorszym standardzie. Autostrada wbrew temu co mówią przewodniki - płatna bez problemu kartami i w gotówce Euro - nie trzeba mieć lokalnych tiurlików. Granicę bułgarską osiągnęliśmy w okolicy północy, przekroczyliśmy bez atrakcji, powracając tym samym na łono zjednoczonej Europy. Sama Bułgaria bardzo biedna, obserwując przydrożne domki itp. Wyglądała jak Polska na starych Kronikach Filmowych - tak z 50 lat temu. Niestety szału nie było. 

Na złość nam wiele dróg jest płatnych winietami, których nie było po prostu gdzie kupić. Pięć stacji benzynowych i nikt nic nie wie... Zaryzykowaliśmy i pokonaliśmy całą Bułgarię bez winiet. Tuż po wschodzie słońca (tak z godzinę) dotarliśmy do Dunaju, na którym przebiega granica z Rumunią. Odprawa na granicy tradycyjnie w 3 minutki i nasz fart znowu pokazał na co go stać - na prom czekaliśmy dokładnie 15 minut, a zdarza się wielogodzinne oczekiwanie. Koszt to 30 Eur za Żuka i po 1 Eur od głowy. Tanio nie było, ale za bardzo nie ma jak inaczej (czyt. taniej) przekroczyć tej potężnej rzeki.

Granica bułgarska

Granica rumuńska

W Rumunii planowaliśmy dojechać do zamku Wlada Palownika, który leży na początku trasy Transfogaraskiej i tam spać. Udało nam się to zrealizować około 15:00. Wykonałem tez kolejny serwis auta, walcząc z układem chłodzenia który musiałem nieco poprawić, zanim zaatakujemy przełęcz. Konkretnie to nie działał poprawnie zawór nagrzewnicy (czyszczenie) i założyłem termostat który wyjąłem jeszcze w Polsce (zupełnie niepotrzebnie wyjąłem, dlatego wkładałem). Ciekawostka noclegowa - ok. 19:00 starą Dacią przyjechał Pan, skasował od auta po 5 Lei (1 Eur), dał worek na śmieci i życzył dobrej zabawy. Obozowaliśmy nad rzeką, przy lesie. W Polsce byłby to zapewne Pan Leśniczy z mandatami po 500 zł od osoby i przykazem wyjazdu natychmiast... Co kraj to obyczaj...

Camping pod zamkiem

Gdzieś tam w dole są dwa Żuki i Wartburg

Sama Rumunia od południa do Transfogaraskiej raczej dość "biednawa". Widać niby inwestycje, widać że coś się powoli zmienia, ale nadal mnóstwo furmanek zaprzężonych w osiołki, stare Dacie, sypiące się domy. Ale są i oznaki nowoczesności - nowe kombajny, zachodnie auta, itd. Im bardziej na północ - tym "bogaciej".

Zamek Wlada Palownika

Poranek 27.08 - wstajemy z lekkim opóźnieniem i o 10:00 zaczynamy się wspinać na zamek Wlada Palownika - 1480 schodów daje w kość. Sam zamek to z grubsza kupka gruzów wzmocnionych betonem, ale warto tam wejść ze względu na widoki, szczególnie na pierwsze wiadukty Transfogaraskiej. Po dwóch godzinach rozpoczynamy atak na trasę. Najpierw jedziemy wzdłuż zbiornika wodnego (sztuczne jezioro), potem zaczyna się zapierająca dech wspinaczka po serpentynach. Tuż przed 15:00 zdobywamy cel - jesteśmy na szczycie. Fantastyczne widoki, pyszne lokalne jedzenie, mnóstwo ludzi. Spędzamy na szczycie przełęczy jakieś półtorej godziny, obserwując z góry stronę północną - Jeremy Clarkson kiedy ją zobaczył  odwołał to co mówił o Stelvio i oddał tytuł Najpiękniejszej Drogi Europy Trasie Transfogaraskiej. Miał rację...

Trasa Transfogaraska

Trasa Transfogaraska

Trasa Transfogaraska

Trasa Transfogaraska - zdobyta!

Pozostało zatem zjechać północną stroną i pomknąć do Debreczyna na Węgrzech gdzie planowaliśmy nocleg. Niestety czasem nie wszystko idzie zgodnie z planem... Zjazd Trasą był niesamowity, Żuk pięknie ścinał zakręty, układał się w zakrętach i tylko żałowałem że asfalt niezbyt równy bo można by ciut szybciej, ale starożytne zawieszenie nie dawało rady. Potem jechaliśmy już w kierunku Węgier licząc na dojazd jeszcze tego samego dnia, ale tym razem musieliśmy mieć pecha (skoro dotąd było szczęście). Po pierwsze nawigacja zaprogramowana na trasę szybką, nie wiedziała że rumuńska droga jest w koszmarnym remoncie. Mnóstwo wahadeł, wybojów itp. Straciliśmy sporo czasu, o północy nadal byliśmy w Rumunii. Na stacji okazało się że lepiej zjechać z tej drogi i nadłożyć 40 km, bo dalej będzie jeszcze gorzej. Zatem ruszyliśmy dłuższą drogą, ale już po 30 km spaliła się pompa paliwa w naszym Żuku. Miałem dwie zapasowe, kupione przezornie przed wyjazdem, bo nie wierzyłem w jakość pompki za 50 zł. Wymiana nie była problemem, ale znowu straciliśmy nieco czasu.

Trasa Transfogaraska - tam w oddali.

Byliśmy bardzo zmęczeni, poszukaliśmy więc noclegu na dziko, w bok od głównej drogi, nad małym stawem. Bardzo sympatyczne miejsce, jak się okazało rano;-) Cisza i spokój.

Trasa Transfogaraska - tam w oddali.

Był już 28.08, zebraliśmy się więc z noclegu, poskładaliśmy obóz, szybki prysznic z dachu i ruszyliśmy około 8:30. W planach był dojazd do Tokaju, zakupy winiarskie i dalsza jazda do Smereka w Bieszczadach po polskiej stronie. Zasadniczo prawie się udało. Jakieś 20 km przed polską granicą  nasz Żuk zaczął tracić moc, a 4 km przed - definitywnie odmówił podjeżdżania pod górę. Zdiagnozowanie zapchanego filtra paliwa chwilę potrwało (wymieniany był tuż przed wyjazdem, miał więc ok. 6 tys.km.), zatem było już ciemno kiedy skończyliśmy go wymieniać. Do celu dotarliśmy w okolicach 22:00, mocno zmęczeni, ale nie na tyle żeby nie zrobić małej, kameralnej imprezy;-)

Tokaj - Węgry 

Smerek - Polska


29.08 to ostatni dzień wspólnej podróży. Rano odjechał Bez_różnicy Złombol Team, a po południu Apetyczni. Miło się z nimi wszystkimi podróżowało, polubiliśmy się, pożegnanie było serdeczne. My zostaliśmy w Smereku do poranka 30.08 kiedy to wyruszyliśmy do Warszawy, którą bez przygód mrożących krew w żyłach zdobyliśmy ok. 19:30.

Pora na podsumowanie wyprawy.

Na plus:
- zrealizowaliśmy cały plan co do joty, a nawet z nadwyżką
- poznaliśmy lepiej świat w którym żyjemy
- widzieliśmy mnóstwo niesamowitych widoków
- znakomicie się bawiliśmy

Na minus:
- kilka awarii, które jednak wspominamy z sympatią bo dały się rozwiązać
- ciut za dużo deszczu nocami, przez co wypadło nam kilka nocy w hamakach;-(

Strasznie fajnie podróżowało się nam od Albanii na dwa Żuki - budziły one sympatyczne zainteresowanie. Załoga Bez_różnicy okazała się ciekawą ekipą z którą przyjemnie się współpracowało, dzięki czemu dobrze czuliśmy się w swoim towarzystwie. Apetyczni ze swoim Wartburgiem doskonale uzupełnili zespół. Jazda w takim konwoju nieco zmniejsza sumaryczną, średnią prędkość, ale za to jedzie się wesoło i bezpieczniej. W tym miejscu dziękujemy obu załogom za wspólną podróż. Chętnie byśmy to powtórzyli - czyli nie było źle;-)

Zobaczyliśmy mnóstwo widoków i mnóstwo miejsc. Ktoś powie - nie byliście tu czy tam i nie widzieliście tego czy czegoś innego. Zupełnie nas to nie interesuje. To była nasza podróż, to jest nasze życie i nasze wspomnienia. Za to Wy nie jedliście śniadania tam gdzie my;-)



Czy za rok znowu pojedziemy? Teraz jeszcze nie wiemy. Czeka nas start w ciężkim rajdzie międzynarodowym, są też inne plany na tapecie. Zobaczymy co czas przyniesie, ale jeśli nie będzie trudnego konfliktu czasowego - Złombol zapewne zostanie przez nas zaliczony, a kolejny dyplom zawiśnie na ścianie...

Na zakończenie podziękowania dla naszych darczyńców - to dzięki Wam dzieciaki z domów dziecka mają nowe wyposażenie, zabawki, przybory szkolne, oraz mogły pojechać na kolonie i obozy! Dziękujemy serdecznie w imieniu naszym i dzieci.


Podziwiam że doczytaliście do końca;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ads